Luty 2016, SIÓDEMKA

Okres ferii dla większości osób jest odpoczynkiem od szkoły. Jest to też czas spania do godziny
dwunastej, jedzenia na śniadanie obiadu i leżenia całymi dniami przed telewizorem. Ja w tym roku postanowiłam w końcu ruszyć, bo mam wrażenie, że ugrzęzłam jak na razie tylko po kostki i ciężko mi się wyplątać. Strach przed zatonięciem po kolona zmusił mnie do działania. Dlatego też zostawiam za sobą czasy wylegiwania się na kanapie i oglądania kolejnych odcinków seriali, które kompletnie nic nie wnoszą do mojego życia. Wstaje, unoszę głowę i pcham swoje ciało wyzwalając je z lenistwa. Takie mam plany i mam szczerą nadzieję, że podołam, bo nie zniosę kolejnych dni uwięziona w skrzyni z przezroczystymi ścianami. Nie zniosę patrzenia na świat pełen energii, nie mogąc się ruszyć. Dzisiaj mamy już dwunasty luty, czyli minęło już 43 dni od rozpoczęcia nowego roku 2016, a ja w ogóle tego nie czuje. Zawsze moje życie było pełne zmian, pełne działania i pełne siły, takiej wewnętrznej, bo niestety zewnętrznej nie posiadam (brak mięśni stałych).
Pierwszym moim postanowieniem był powrót do pisania....

- Nie mogę, nie umiem, nie potrafię... - szeptałam siedząc przed laptopem. Już ponad godzinę ślęczałam przed otwartą stroną w Wordzie. Nie napisałam nic, ani jednego słowa - Poddaję się...
PORAŻKA JAK SIĘ PATRZY.
- Czemu już nie piszesz? - zapytał troskliwie Martin. Leżał obok mnie na niewielkim łóżku i przytulał mnie mocno ułatwiając mi wsiąkanie jego naturalnego ciepła.
- Nie umiem - prosta odpowiedź, którą tłumaczyłam sobie wszystko.
- Przecież czytałem twoje teksty, są naprawdę niesamowite. Masz talent IS - odwrócił mnie tak by móc na mnie spojrzeć. Piękne niebieskie oczy błysnęły za sprawą promieni słonecznych wpadających przed odsłonięte okno - Musisz w siebie uwierzyć - szepnął i cmoknął czubek mojego nosa.
- Tyle, że ja naprawdę już nie umiem - zbywanie go i unikanie podjęcia tematu wychodzi mi najlepiej. Bo po co w siebie uwierzyć za sprawą krótkiej rozmowy, jak można wszystko odrzucić i spakować walizki, a następnie uciec? Przecież najprościej jest powiedzieć, że się czegoś nie potrafi.

- Martin? - szepnęłam do małego mikrofonu znajdującego się przy słuchawkach.
- Tak? - sapnął zaspany.
- Przeczytałam swoje teksty, są całkiem niezłe... - przyznałam z wielkim bólem. Musiałam to zrobić, bo przynajmniej będzie dowód, że naprawdę tak pomyślałam.
- Mówiłem ci, że masz talent - powiedział nieco rozbudzonym głosem.
- Tyle, że ja uwierzyłam Kenowi, uwierzyłam, że nie umiem pisać - przyznałam się przed nim i przed samą sobą.
- Jak to? - zapytał zaskoczony i zdecydowanie już obudzony. W jego głosie słyszałam niepokój, zresztą wcale się mu nie dziwiłam. Imię "Ken" zawsze wzbudza nieprzyjemne i negatywne uczucia.
- Zawsze powtarzał, że pisanie nic mi nie da, że i tak nikt tego nie czyta, że powinnam robić inne rzeczy, powinnam się z nim więcej spotykać.
- Palant - westchnął. Nawet on nie miał słów, żeby opisać nienawiść jaką czuł do tego faceta. Nigdy nie mógł się wyrazić jak o nim mówił - No i po co ci to było głuptasku? - rozluźnienie atmosfery - Ja będę cię wspierał, już zawsze - pocieszenie i zapewnienie.
- Jesteś i będziesz moim pierwszym recenzentem, czyli twoje zdanie będzie liczyć się najbardziej - oznajmiłam poważnie.
- Kocham Cię kruszynko.
Tak oto uwierzyłam w siebie i postanowiłam założyć tego bloga. Usiadłam przed komputerem i założyłam konto google. Nie zawahałam się ani na chwilkę, bo wiedziałam, że jest ktoś kto będzie czytał moje wypociny i trzymał mnie za rękę nawet jak totalnie zawalę sprawę. Podjęłam tą decyzję, bo stwierdziłam, że to dobrze mi zrobi.
To tu, na tym blogu, chce pogodzić się z przeszłością i zacząć się cieszyć teraźniejszością!

Drugie postanowienie to zadbanie o siebie.
Nigdy nie byłam otyła, nie staczałam się ze schodów i nie potykałam o swoje pulchniutkie stopy, ale wiecznie mi coś nie pasowało (to, że piszę w czasie przeszłym nie znaczy, że teraz tak wcale nie jest). Chce w końcu zacząć prowadzić wymarzony styl życia.
Chce spacerować, bo to mnie odpręża.
Chce pić smoothie, bo kupiłam sobie do tego sprzęt!
Chce jeść co trzy godziny, bo to pomaga utrzymać mi wagę.
Chce odstawić słodycze i pozwalać sobie na nie raz w tygodniu, żeby nie zwariować.
Chce spojrzeć w lustro i zobaczyć kobietę moich marzeń.
Chce odrzucić kompleksy na bok, a właściwie kopnąć je w tyłek i wywalić z mojej głowy. Jest zbyt mała, żeby pomieścić tyle zaplątanych myśli, tyle miłosnych wyznań i tyle pomysłów oraz oczywiście wspomnianych kompleksów. Coś musiałam wykreślić.
Chce być piękna dla siebie.


Kolejna sprawa do prawo jazdy.
Tak szczerze to ten wątek jest zagmatwany i do końca niepewny, ale mam pewne żagle, które mnie utrzymują w ryzach. No, ale zacznę od początku...
Nie chciałam jeździć. Dobrze mi było na miejscu pasażera, który ma gdzieś znaki, światła i inne samochody, a jedynym jego zadaniem było prowadzenie długich monologów przerywanych krótkimi wypowiedziami kierowcy. Dobrze mi było w autobusach, które często przepełnione, nie dowoziły mnie do samego celu. Dobrze mi było z myślą, że jak stuknie mi 18-nastka (czyli za kilkadziesiąt lat) zrobię sobie prawo jazdy. Niestety czas jest okrutny i leci do przodu bez opamiętania, więc gdy kolejny raz chciałam powiedzieć tą samą kwestię okazało się, że jest nie aktualna.
Po pierwsze miałam osiemnaście lat.
Po drugie zaczął się nowy rok.
Skończyły mi się wymówki no i uznałam, że muszę iść.
Poszłam wraz z Monicą, która swoją drogą wydawała się tylko podekscytowana, i zapisałam się na ten przeklęty kurs. Co gorsza miał się zacząć tego samego dnia, więc nie miałam czasu na rozmyślenie się. Byłam przerażona, autentycznie. Na myśl, że mam usiąść za kierownicą, nauczyć się znaków, ogarnąć który pedał do czego służy i ruszyć, moja głowa eksplodowała i wysyłała do zmęczonego ciała kolejne partię strachu. W ogóle mam wrażenie, że moja głowa woli jak się boję i okazuje się, że jest okej, niż jak idę na pewniaka, a jest beznadziejnie. No, ale wracając... Jak już byłam centymetr od zawału to zrozumiałam, że na razie to tylko szkolenia teoretyczne, więc odpuściłam sobie te strachu na lachy i postanowiłam się zrelaksować.
Schody zaczęły się w momencie, gdy miałam profil PKK i poszłam zapisać się na pierwsze jazy, w praktyce przypomnę.
Dwa dni wcześniej już rozpaczałam.
Jak ja wsiądę do samochodu? Przez drzwi - drwiła podświadomość.
Jak ja ruszę? Jak każdy inny człowiek na tej planecie.
A jak kogoś zabiję? To pójdziesz do więzienia, albo dostaniesz zawiasy.
A jak kompletnie mi to nie będzie szło? To rzucisz to w cholerę i kupisz sobie sportowe buty.

Szalałam jak wariatka, a Martin już ustalał termin wysłania mnie do szpitala psychiatrycznego. Mama planowała dosypanie mi do herbaty proszków na uspokojenie, a podekscytowana Monica z pewnością miała mnie dość.
Ostatecznie wsiadłam i ruszyłam, jak czołg. Powoli, ciężko i bojowo.
Szło mi nieźle, jak jechałam do przodu i nie musiałam zbytnio zakręcać. 
Ogarnęłam sprzęgło, przy 10 godzinie, bo wcześniej samochód mi ciągle gasł na światłach. Zmieniałam biegi, jak instruktor kazał. 
Zaczęłam odróżniać strony, kłamię, wciąż tego nie potrafię.
Nie spowodowałam wypadku, ale były próby.
W nic nie wjechałam, tylko zjechałam na boczny pas i gdyby nie szybki refleks - strach - wjechałabym w karetkę. 
Nauczyłam się korzystać z kierownicy, jak zrozumiałam, że nie jestem rajdowcem i wcale nie potrzebuje gazu na zakrętach. 
Uśmiechnęłam się i przestałam się bać, to chyba nie nastąpi.

Jutro kolejne dwie godzinki za kółkiem, już z samego rana. Ludzie strzeżcie się!

Zakochana Złośnica

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz