Początek Czerwca 2015, DWÓJKA

Miłość nigdy nie była dla mnie jasnym zagadnieniem. Nie ma konkretnej definicji, a nikt na świecie nie umie wytłumaczyć szczegółowo co czuje gdy się zakochuje. Jedni twierdzą, że od razu wiedzą, że to jest "to coś". Inni tłumaczą, że namiętne uczucie przyszło z czasem, a poprzedzała je przyjaźń, a jeszcze odrębna grupa ludzi głosi teorię, że prawdziwa miłość nie istnieje, więc nie warto się angażować. Więc jak jest na prawdę?

Kilka lat temu, jak byłam małą dziewczynką, która jeszcze nie wiedziała co to rozstępy, a miesiączka była tylko zagadnieniem z lekcji biologi z niemiłą panią, nazywaną przez uczniów Trójcycem, zakochałam się. Gdy tylko mijałam go na korytarzu od razu czułam podekscytowanie, które najwyraźniej malowało się na mojej twarzy za każdym razem. Był dla mnie idealny, taki wyśniony, wymarzony. Nie znałam go, nawet nigdy nie zamieniłam z nim ani jednego słowa. Siedział w mojej głowie, a ja na podstawie własnych marzeń stworzyłam z niego mojego idealnego chłopaka, do spraw specjalnych, a nazywał się M. Moja miłość nie była kierowana w jego stronę, ona miała tylko jego twarz i posturę, ale w ogóle nie miała związku z jego osobą. No, ale tak na prawdę zdałam sobie z tego sprawę dopiero niedawno. Kochałam się w nim przez kilka lat i cały czas wydawało mi się, że to on jest przedmiotem moich westchnień. Szkoda tylko, że otrząsnęłam się późno, może nawet za późno. Postawiłam sobie wysoko poprzeczkę, bo przecież każdy mój chłopak musi być chociaż w połowie podobny do M. - frajera, jak się później dowiedziałam.
Jakoś w piątej klasie podstawówki zaprzyjaźniłam się z dwiema dziewczynami. Były to siostry, a żeby było śmieszniej bliźniaczki jednojajowe. Dogadywałam się z nimi całkiem nieźle, ale jak powszechnie wiadomo "baby są jakieś dziwne", więc ta znajomość nie przetrwała próby czasu. W każdym bądź razie, one chodziły z M. do klasy, a co najlepsze znały go całkiem nieźle. No i właśnie one zrujnowały moje wyśnione mniemanie o tym chłopaku. Okazało się, że wciąż pożycza pieniądze pomimo tego, że ma ich w brut, a co gorsza nigdy ich nie oddaje, licząc, że pożyczkasz zapomniał. Dowiedziałam się też o kilku sprawach, których niestety dziś już nie pamiętam, decydujących o mojej decyzji. Zdusiłam w sobie to dość rozwinięte uczucie i postanowiłam pójść do przodu. Łatwo tak teraz o tym pisać, bo z perspektywy czasu wiem, że cała ta wyimaginowana miłość nie była niczego warta, ale wtedy było mi na prawdę ciężko dać sobie spokój. Gdy tylko światło gasło, a moje ciało otulała puchowa kołdra moje myśli od razu zaczęły krążyć dookoła jego osoby. Związek, młodzieńcza miłość, oświadczyny, dom, dzieci, rodzina... Czasami nie mogłam tego znieść i ulegałam choć nie do końca. Przede wszystkim zmieniło się to, że jak mijałam go na korytarzu w szkole patrzyłam na niego jak świadomy człowiek, a nie zakochana po uszy nastolatka. Stał mi się obojętny, a wręcz nieciekawy.

Tak oto zakończyła się moja pierwsza, szaleńcza miłość, która zmieniła we mnie tak wiele... Niestety chyba nie nauczyła mnie niczego...


- Ken nie dodałam cienia do liter, jestem załamana! A co jak zabraknie mi jednego punktu ?! Będę musiała zdawać od nowa... - krzyczałam zdenerwowana do telefonu. Dokładnie przed sekundą skończyłam pisać egzamin zawodowy praktyczny i nie wahając się ani chwili zaraz po zamknięciu za sobą drzwi wybrałam numer mojego chłopaka. Byliśmy ze sobą już prawie dwa lata i choć nasz związek był przepełniony kłótniami i niedomówieniami, było nam dobrze, chyba.
- Spokojnie, opowiedz wszystko po kolei - poprosił łagodnie, a ja słysząc jego zrelaksowany głos sama się nieco uspokoiłam. Wzięłam głęboki oddech i przymknęłam powieki licząc, że to mi pomoże.
- No zrobiłam wszystko. Całą ulotkę tylko właśnie nie dodałam tego cienia i miałam obsówkę dwa milimetry na każdym boku - szepnęłam nadal rozgoryczona. Mój telefon wciąż wibrował w mojej dłoni, oznajmiając mi że ktoś próbuje się do mnie dobić. Starałam się to sprawnie ignorować - Boję się Ken - dodałam i poczułam jak oczy zaczynają mnie niebezpiecznie piec. Tak właśnie kończy się mój stres. Płaczem.
Zmierzałam w stronę przystanku, bo niestety przez ciążącą mi chorobę chciałam jak najszybciej wrócić do domu. Czułam się tak jakby ktoś zmiażdżył moje ciało na nic nie warty proch. Rajstopy mnie uwierały, sukienka leżała nie tak jak powinna, a włosy wciąż się elektryzowały. Stres mnie tak przyćmił z rana, że nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego jak fatalnie wygląda moja twarz. Dopiero przy wyjściu ze szkoły spojrzałam w lustro i dostrzegłam wory pod oczami, zmęczone spojrzenie i bladą twarz.
- Przecież to było na górze, pod menu - powiedział już nieco ostrzej - Trzeba było się tam rozglądnąć i przede wszystkim czytać - już wtedy wiedziałam, że mój kochany Ken właśnie przepadł gdzieś w worze z wyrzutami. Zawsze to robił gdy coś mu nie pasowało. Wyłączał emocje i uczucia, a następnie nie przejmując się kompletnie niczym walił w człowieka wszystkim co miał pod ręką. A konkretnie słowami wbijającymi się w serce niczym sztylet.
- Szukałam tego wszędzie, ale najwidoczniej nie zauważyłam - mówiłam powoli i ostrożnie, bojąc się kolejnego jego wybuchu - To chyba ten stres odebrał mi resztki rozsądku - zaśmiałam się delikatnie chcąc rozładować napiętą atmosferę.
- Jak się nic nie robi to nie dziwne, że później się nic nie wie - gardził mną w momentach, w których nie byłam mu potrzebna. Dlaczego liczyłam, że coś się zmieni jak wciąż było tak samo?
- Słucham? - szepnęłam, czując, że łzy próbują się wycisnąć spod powiek.
- Nic nie robisz. Oglądasz tylko te swoje seriale, czytasz głupie książki o miłości, albo piszesz pierdoły, których i tak nikt nie czyta - oznajmił pewnie.

Właśnie w tym momencie powinna mi się zaświecić czerwona lampka, ale tak nie było. Po prostu wróciłam do domu wciąż wierząc, że Ken ma zły dzień. Kochałam tego wyimaginowanego Kena, który nigdy nie istniał, albo żył w nim, ale tylko czasem, raczej rzadko. Potrafiłam kochać potwora, bo wydawało mi się, że nie zasługuje na nic więcej.

Zakochana Złośnica

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz