Wrzesień 2016, DZIESIĄTKA

Biała suknia spływała po moim ciele niczym piana, przyniesiona przez morze na brzeg. Wykonana z delikatnej aczkolwiek charakterystycznej koronki. Klatka piersiowa była idealnie opięta, a każdy skrawek materiału przylegał, natomiast dół był puszczony swobodnie. Była lekka i zwiewna, ale jednocześnie spektakularna.
Ciemne włosy były ozdobione niedużym warkoczem i lekko pokręcone dla lepszego efektu. Gdzieniegdzie wplątane były malutkie kwiatuszki, pasujące odcieniem do sukni. Były dopełnieniem całego stroju.
Czułam się w niej dobrze, tak jakby była moją drugą skórą. Spojrzałam w lustro, by ocenić całość. 
Nieidealnie, czyli cudownie.
Stanęłam na ciepłym piasku i spojrzałam przez szparę między kotarą. Wszyscy spoczywali już na krzesłach przenośnych, a on stał tam gdzie powinien. Czekał na mnie, by móc powiedzieć mi to długo wyczekiwane "tak". Nie czułam strachu, ani grama, ale podekscytowanie też mi nie towarzyszyło. Byłam tak szczęśliwa, że aż nieprzytomna. Nie miałam czasu myśleć, zastanawiać się. Liczyło się tylko to co miało nastąpić za niecałe dziesięć minut. Pieczęć oddzielająca nas od młodości, od wolności, od egoizmu, od szczenięcej miłości. Odtąd będziemy musieli dorosnąć, dojrzeć, przygarnąć empatię i rozumieć. Nie miałam większego marzenia niż właśnie to.
Usłyszałam drżący dźwięk skrzypiec i odczekałam kilka sekund zanim wyszłam z namiotu. Nic nie było planowane ani standardowe. U mojego boku nie było taty, pod moimi stopami nie było posadzki kościelnej, nie dążyłam do ołtarza i nie miałam idealnego makijażu. Rodzice siedzieli w pierwszym rzędzie, pod stopami miałam najprawdziwszy piasek, który wciąż był ciepły po słonecznym dniu, szłam w stronę ukochanego, obok którego stał duchowny, wpatrywałam się w słońce, które powoli schylało się ku zachodowi... W dłoniach trzymałam kilka kwiatów polnych przewiązanych wstążką. Uśmiechałam się szeroko, wiedząc, że wcale nie wybielałam zębów przed tą wyjątkową chwilą. Nic się nie liczyło prócz niego.
Jego blond włosy jak zwykle wyglądały idealnie, choć wiedziałam, że toczył z nimi walkę jeszcze tego samego dnia. Jego uśmiech odsłaniał małe, porozsuwane zęby, które tak mnie rozczulały od zawsze. Radość, którą przydymiło uczucie miłości i bezgranicznego oddania, błądziła w błękitnych, jak ocean za nim, oczach. Miał na sobie białą koszulę, delikatnie opinającą klatkę piersiową, której pierwsze dwa guziki były odpięte. Spodnie w kolorze piasku, za kolano. Wyglądał idealnie, tak jak zwykle, ale nie to się liczyło...
Złapał moją rozedrganą dłoń i ucałował każdą kosteczkę. Uśmiechnął się szeroko...
- Ja Martin biorę sobie Ciebie za żonę i ślubuję, że będziesz zawsze uśmiechała się tak radośnie jak teraz, że nigdy nie zabraknie ci wsparcia, kłótni i śmiechu... Że nie opuszczę Cię aż do śmierci, że będę przy twym boku zawsze, choćby świat miał się skończyć...
- Ja IS biorę sobie Ciebie za męża i ślubuję, że nie braknie Ci śmiechu, poważnych rozmów, kłótni, że nigdy nie zabraknie Ci mojego wsparcia... Że nie opuszczę Cię aż do śmierci, że będę przy twym boku zawsze, choćby świat miał się skończyć...
To wystarczyło bym zrozumiała na co tyle czekałam. Na złączenie dusz, które w tej pięknej chwili, przy najbliższych, nastąpiło.

- I niech miłość da wam siłę, by przetrwać...Od tej pory wasza dusza tworzy jedną całość i nikt, nigdy jej nie rozłączy...

Zakochana Złośnica

1 komentarz: